25.9.09

Cztery powody

Patrząc dziś z perspektywy droga do Dushanbe była zabójcza.

1. Umieraliśmy ze śmiechu. Grubcio i Dziadek postarali się dla nas o rozrywkę z najwyższej półki. Pierwszy mówił do nas całą czas po rosyjsku z dołączając niemieckie końcówki (typu ich, mich, verpiss dich). Oprócz tego zniknął na dwie godziny na jednym z postojów tłumacząc, że poszedł odwiedzić ciocię. Chyba raczej jej zapasy, bo wrócił z wielkimi pakami jakichś dziwnych owoców. Drugi, Dziadek, miał bujny wąs i nie dawał sobie dmuchać w kaszę, palił mocne bez filtra zapijając Baltiką 9 (piwko co smakuje jak wódeczka). No i przede wszystkim jewo tawarisz byl w Maskwie!
2. Wtedy po raz pierwszy złapała mnie choroba lekkomyślnego turysty, co sanitizer wrzucił na dno plecaka. Na szczęście dzisiejsza medycyna czyni cuda i za przysłowiowe 9.99 wrócili mnie do życia.
3. Jeszcze do niedawna trasa ta była o połowę węższa, używana jedynie do transportów wojskowych (wtedy Khorog ze światem łączyło tylko małe lotnisko). Mijaliśmy porzucone czołgi i pola minowe. A za rzeczką (dziką i wzburzoną) był już Afganistan, można było dojrzeć przycupnięte na zboczach domki czy samotnego wędrowca z osiołkiem... Nęci, nęci.
4. Wytrzęsło nas równo. Wysiadając z auta głowę, łokcie czy kolana miałam na maksa poobijane. Do tego brak snu i do stolicy dotarliśmy totalnie wymęczeni.
Potem dowiedziałam się, że tydzień przed naszym przejazdem osunęły się tam skały i busik, pewnie taki jak i nasz, spadł i rozbił się. Zdecydowanie ta wiadomość nie była mi potrzebna wcześniej, szczególnie, że nasz kierowca nie był zwolennikiem ograniczenia prędkości do 50...

W mieście błyskawicznie dostaliśmy wizę tranzytową do Kirgistanu. Pożegnanie z O., ponieważ następnego dnia leciała już do Polski, a nam trzeba było dotrzeć szybko, szybko, szybko znowu na granicę. Krótki sen i o jakiejś chorej godzinie, koło siódmej, znowu wylądowaliśmy na kolejnym parkingu. I tam pojawił się Sponsi.

22.9.09

Dance, Pamir, dance

"Za 5-6 godzin będziemy w Khorogu" zapewniał taksiarz, "a za 40 kilometrów są gorące źródła, chcecie się wykąpać?". Pewnie, o niczym więcej nie marzyłam...
Z 40 km zrobiło się 200, z sześciu godzin dwadzieścia; przez całą drogę leciał zapętlony Jurij Shatunov, a raz samochód zdechł tak, że po pomoc lecieć musieliśmy do chińskich tirowców. Czy ma to jednak jakiekolwiek znaczenie? Na naszej drodze stanął Eltchibik, którego po wspólnie spędzonych trzech dniach żegnałam ze łzami w oczach.

Zapadał wieczór, przysypialiśmy; nagle stop - zatrzymujemy się przed wielką żelazną bramą. "To Jelaby, sanatorium, pójdę sprawdzić czy działa". Wrota otwierają się i wjeżdzamy na jakąś posesję, jest kompletnie ciemno. W światłach samochodu widać snujących się ludzi. Jestem rozespana i łapię jakieś dziwne schizy. "Bierzcie rzeczy i idziemy do środka", chodźmy więc...
Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo, dostajemy z Olką własną lampę. Czemu nie przyszło mi na myśl, że tam po prostu nie ma elektryczności? Zanurzamy się w ciepłym basenie, cóź za przyjemność... Za moment dołącza do nas grupa roześmianych kobiet, pora na wieczorną toaletę. Potem w Lonely przeczytałam, że to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można zażyć gorącej kąpieli... Zrelaksowani wracamy do auta.
Po (chyba) kilkugodzinnej jeździe zatrzymujemy się w jakimś domu. Znowu w półśnie, kładę się do przygotowanego posłania i zapadam w nicość.

Rano budzi mnie łypiące oko Eltchibika (a trzeba podkreślić fakt, iż jedno oko miał łypiące szczególnie). Gdzie jesteśmy? Zakopuje się pod grubą narzutą i staram się coś wymyśleć. Co chwilę przez nasz pokój przebiega młode dziewczę i miauczący kot, słychać odgłosy rozmów... W końcu wstajemy. No tak, przecież to powinno być oczywiste, woditiel zawiózł nas do swojego rodzinnego domu.
Rozpoznanie terenu - spoko, jestem w jakiejś bajce. Dom leży pod ogromną skałą, w dole szumi rwąca rzeka, wokoło niesamowite góry i ta soczysta zieleń, aż kłuje w oczy. Surma (znajoma E., jedzie z nami od samego Murghabu) woła nas na śniadanie. Siadamy w głównym, przestronnym pomieszczeniu (cechy charakterystyczne: brak okien, światło wpada przez jedyny otwór w dachu). Ściany poobwieszane są dywanami, a my rozkładamy się na drewnianych podestach. Niestety nie brakuje również telewizora, a w telewizorze - głupawego MTV... no cóż, Pamircy to bardzo nowoczesny naród również i na tym polu.

Wcale nie chce nam się wyjeżdżać, ale trzeba też kiedyś trafić do Khorogu. Czas nas goni - za trzy dni kończy nam się tadżycka wiza, a musimy jeszcze załatwić w Dushanbe kirgijską tranzytówkę. Żegnamy się z mamami, tatami, ciociami i ich potomstwem, i za kilka godzin jesteśmy już na miejscu. Po drodze nie odrywam oczu od okna - tak, mówiłam, że wcześniej było pięknie. Jednak na tamte trasie było pięknie nie do opisania, wzruszam się ogromnie i rzewnie od nadmiaru wrażeń estetycznych.

Tym razem miasto przypomina miasto, są bloki, ulice, banki i uniwersytet. Eltchibik wiezie nas na miejscowy targ. Żal, że to nie sobota - wtedy do Khorogu sciągają Afgańcy i urządzają konkurencyjny bazarek. Pamir ma jeszcze kilka innych pomysłów na zwiedzanie... Próbujemy grzecznie podziękować (brak kasy na prywatny sightseeing), wziąć plecaki i iść w siną dal, ale... "Waszym kierowcą byłem do Khorogu, teraz jesteście moimi gośćmi". Love, simply love. Jedziemy więc razem do botanicznego ogrodu, gdzie owoce można zrywać prosto z drzew a prezydent Rahmon buduje sobie daczę, zaczepiając o czaj u Surmy i w końcu lądując na obiadku u żonki (notabene tłumaczki pracującej w Afganistanie, też dla amerykańskiej tv). Atmosfera jest fantastyczna... Spać kładziemy się w altance nad rieczką, opatuleni w ciepłe pierzynki.

Rano nasz mistrz odwozi nas na postój taks i pomaga znaleźć jakiś sensowny transport (jemu skończyło się prawko i nie chce ryzykować jazdy poza GBAO). Po czterech godzinach lądujemy, déjà vu, w kitajskim Tange w doborowym towarzystwie Grubcia i Dziadka. Tylko smutek, że rozstajemy się już z Eltchibikiem...

Kierunek: Dushanbe.


pinhole 1
ze stanu

5.9.09

Pamir Highway

Przy wyjezdzie z Oshu kierowca kupuje na przydroznym straganie kilka dorodnych arbuzow. Zajmuja duzo miejsca w samochodzie, nie wiadomo wlasciwie po co ich az tyle, wszystkiego przeciez nie przejemy. Chlopcy kupuja kilka paczek fajek na lapowki.
Taksiarz wie jednak, ze dla tych ludzi zagubionych gdzies miedzy dwoma gorskimi granicami soczysty arbuz smakuje lepiej niz najmocniejszy nawet papieros.

Droga z kiepskiego asfaltu zamienia sie w jeszcze gorszy szutr. Zaczynaja sie gory, pogoda jest nieciekawa, pada deszcz. Mijamy chinskich robotnikow spowitych gesta mgla- to budowniczy nowej trasy.
To tez poczatek Pamir Highway, autostrady na Dachu Swiata.

Do Sary- Tashu, ostatniej miejscowosci przed tadzycka granica, dotarlismy pod wieczor. Obiad w kiepskiej knajpie - coz, nie mamy wyboru, przez nastepne kilka godzin nie natkniemy sie na ludzkie osiedla. Zamawiamy wiec manty i cieple piwo; lokalsi przy stole obok wala wode ze szklanek. Rozmowa. Zagaja Maks, juz niezle wciety - to dwudziestolatek, od kilku juz lat pracujacy na bazarze w Almatach. Coz za przepasc miedzy tym zagubionym na koncu swiata miejscu i wielkim, kosmopolitycznym miastem... Kirgiz zegna nas wesolo dwoma soczystymi buziakami. Jeep zatapia sie w mroku nocy.

Dzieki dwom arbuzom na kirgijskim przejsciu nie sprawiaja nam wiekszych trudnosci, szlaban podnosi sie i wjezdzamy w dluga strefe neutralna. Zaczyna sie sniezyca, jest zimno, w koncu jestesmy na ponad 4200 m.n.p.m. Po drodze natykamy sie na zakopanych Szkotow z Mongol Rally (przez cala nasza trase co jakis czas spotykalismy obklejone reklamami auta z Angolami czy Hiszpanami za kierownica); na szczescie szybko udaje sie ich wyciagnac. Zmeczenie, szukamy noclegu. Gdzies w oddali migoce niesmiale swiatelko. Taksiarz twierdzi, ze to ostatni dom przed Karakul, oddalonym jakies 3-4 godziny jazdy. Zatrzymujemy sie, jest miejsce dla zblakanych.

Chyba po raz pierwszy uderza mnie tak silne poczucie odmiennosci, oderwania od nowoczesnosci. Brodzac w sniegu ladujemy w innej czasoprzestrzeni. Czysty folklor. W chacie brak elektrycznosci, trzy pokolenia gniezdza sie w niewielkiej izbie. Babcia buja niemowlaka w drewnianej kolysce, trzyletni, zasmarkany Mohammed tuli sie do ojca, a mloda matka patrzy na nas z niesmiala ciekawoscia znad kaflowego pieca. Siedzimy w kregu przy plomieniu lampy naftowej. Srodek podlogi zostaje nakryty chusta; pusta przestrzen staje sie stolem. Dzielimy sie czajem, domowa lepioszka, kefirem i maslem z jaka. Chlone atmosfere; gospodarz opowiada o Snieznym Czlowieku, jest spokojnie, czasem ktos zanuci cos po kirgijsku, ktory brzmi jak ptasi trel. Po posilku gospodarz czyni rytualny gest obmywania twarzy - zakonczenie czaju. Idziemy spac.

Pobudka o swicie; na "stole" ponownie laduje kolacja. Zapychamy zoladki. Maly Mohammed jest gwiazda - oswojony z przyjezdnymi przymila sie do nas albo bawi malym zielonym aparacikiem. Kirgiz prowadzi mnie za dom, gdzie jego zona doi hodowane przez nich jaki. Rozgladam sie wokolo, widok zapiera dech. To uczucie obcowania z czystym pieknem nie opusci mnie az do Murghabu. Znikamy z tej samotnej ludzkiej wysepki i kierujemy sie ku tadzyckiej granicy.

Obawiam sie troche tego przejscia, mamy nieoczekiwany problem z dokumentami. Nasza wize zalatwialismy w Berlinie, jednak jak sie pozniej okazalo nie wbili nam pieczatki z pozwoleniem na GBAO, autonomiczny region Pamiru. Kontrola paszportowa; mlody cwaniaczek wzywa nas do swojego baraku. "Bolszoj problem", przez kwadrans nie wie co z nami zrobic, nie ma nawet sensu mu nic tlumaczyc. Sowiecka mentalnosc jednak zwycieza i za 15 euro problem zostaje rozwiazany. Ciekawe ile kosztuje przemyt heroiny z Afganistanu, w koncu ta granica jej glowny punkt przerzutowy...
Podobna zabawa z mundurowymi bedzie nam potem towarzyszyc przez reszte pamirskich policyjnych postow. Tyle, ze tam stawka jest juz mniej wygorowana - 10 somoni, czyli jakies 7 zeta zalatwia sprawe.

Reszta drogi mija spokojnie, z zachwytem gapimy sie na widoki za oknem. W koncu docieramy do drugiego najwiekszego miasta regionu, chociaz to okreslenie moze byc troche nieadekwatne do naszych europejskich standartow. Wiec - docieramy do wiekszego, niezelektryfikowanego skupiska lepianek, z pustym bazarem i kilkoma kiepsko zaopatrzonymi sklepami (glownie w ryz, ruskie cukierki i obrzydliwe szlugi marki PINE). Szybka decyzja o kontynuowaniu podrozy, Czechokanadyjczyk odpada - chce odpoczac po porannych sensacjach. Przed startem kuszamy jeszcze plov i z nowym kierowca ruszamy na Khorog, stolice regionu.

To tez nasze pierwsze spotkanie z kitajskim minibusem Tange, ktory jeszcze nie raz poobija nasze delikatne, europejskie pupki :)