15.12.09


zamotałam się

10.12.09


Wujo, portret z serwetą.
A boazeria w przedpokoju nadal się trzyma.

Poza tym - kupcie sobie najnowszy numer KF, bo tam same cuda, także te z Poznania.

7.12.09


pointilisme

11.11.09

4.11.09






"Katrin, jesteś piękna" mówi Dziadek, na co Babcia wzdycha i wysyła mu szybkie, strofujące spojrzenie.
Co najlepsze, po pięćdziesięciu latach te słowa nie straciły na aktualności.

Krynica Morska, '58.

31.10.09


last summer days
dawno / niedawno

21.10.09

To było lata świetlne temu. Przynajmniej tak się czuję, siedząc w domu i patrząc przez okno na kolorowe bloki - klocki.
Trzeba jednak konsekwentnie dotrzeć do samego końca.

Na przykład do Biszkeku, gdzie poznana nad Issyk-Kölem S. po męczącym zwiedzaniu zaprosiła nas na nieprawdopodobną chińską ucztę. Tam spadł nam też z nieba Książe, co nie dziwi, w końcu pracuje w branży. Od dziesięciu lat prowadzi misję w Kazachstanie i z malutkiej parafii na przedmieściach Almaty czuwa nad swymi owieczkami, rozsianymi po ogromnych połaciach stepu. Przygarnął na kilka dni i nas.
Ostatni tydzień w Kazachstanie minął nam na bumelanctwie i uciekaniu przed pierwszymi jesiennymi deszczami. Czekając na pociąg do Kijowa, narastała w nas irytacja całą tą registracyjno- wizową biurokracją. Niespodziewanie jednak kraj Borata opuściliśmy siedząc wygodnie na pokładzie samolotu AirBulgaria...
Lądowanie w Varnie, kilka dni smażenia się na plażach Baltchiku. Powrót do Polski stopem ze starymi znajomymi - przypadkiem trafiliśmy na kierowcę, który wiózł dwa lata temu.

I co. I na razie koniec.

Tęsknie za życiem w drodze, ale dużo do zrobienia tu i teraz. Zobaczymy.

4.10.09


Osobisty zapis podróży po Kazachstanie, Kirgistanie i Tadżykistanie.
full screen polecany// a tutaj zdjęcia w lepszej jakości.

+ elektryzujący dreszczyk wyzwania

1.10.09

Wyścig z czasem

Zostało nam 20 godzin i 300 kilometrów do granicy. Wykonalne... niestety, tylko w teorii.

Pierwszą taksówką nie zajechaliśmy daleko - po trzech kwadransach lajtowej jazdy spod maski jeepa zaczął wydobywać się dym. Zerkam do środka... wszystko poklejone na poxipol. Siadamy w przydrożnej knajpie. Koleś, który od początku jechał z nami kupuje nam shorpę, zupę z baraniny i wraca z M. do Dushanbe w poszukiwaniu kolejnego transportu. Po jakimś czasie podjeżdżają czarną Wołgą, lekko weseli po kilku głębszych. Auto produkcji radzieckiej wzbudza tyle zaufania co wlekące się niemiłosiernie uaziki, ale bierzemy co się trafiło. Droga przez góry - standart - dużo kurzu i przepaście, od widoku których kręci mi się w głowie. Przerwa. Do obiadu Sponsi zamawia 1,5 litra. Trzy butelki robimy w tempie rekordowym. Nie chcę przesadzać, Tadżyk za to sobie nie żałuje - następnego dnia zaczyna się Ramadan. "Jutro już nie będę mógł" stwierdza wychylając kolejny toast.

Zachodzi słońce, a czasu coraz mniej. No i...Wołga zlamalas, zerwany pasek klinowy, koniec złudzeń. Jestem wkurzona, brak wizy to nie przelewki a chłopcy idą dalej w tango (dziwnym trafem znowu rozkraczamy się przy jakiejś przydrożnej knajpie). Kłótnia bez sensu, w końcu i tak siadam i zapijam smutki. Kierowca ogarnia pomoc; F. i M. idą spać, a pijany Sponsi zaczyna swoją tanią gadkę (pol-skie-dziew-czy-ny-naj-pięk-niej-sze-są). Wołga rusza. Koleś nie próżnuje, z przedniego siedzenia chce sobie poużywać, ale zamiast na mnie, trafia na Maciusia. Konsternacja i dziki rechot.

Na granicę docieramy dopiero o 6. nad ranem. Buda, szlaban, kilku celników i błąkająca się krowa. Za spóźnienie chcą po sto dolców od głowy, zapomnijcie, tego nie zapłacimy kartą mastercard. Ni stąd, ni zowąd pojawia się tajemniczy wędrowiec; to Francuz z jakiejś rządowej organizacji. Stara się nam pomóc metodami niekonwencjonalnymi tzn. bez łapówki ("Jak będziecie ich korumpować to nigdy się to nie skończy! Merde!" - cóż za idealizm). Efekt żaden oczywiście. Koczujemy na plecakach i bierzemy pograniczników na cierpliwość. I bosko - za pięciokrotnie niższą sumę przybijają nam pieczęć z wczorajszą datą.

Chwilę później jesteśmy z powrotem na słodkiej kirgijskiej ziemi, gdzie bez stresu przebywać możemy następne 96 godzin... i hop siup do Kazacha.
pinhole 2
ze stanu

25.9.09

Cztery powody

Patrząc dziś z perspektywy droga do Dushanbe była zabójcza.

1. Umieraliśmy ze śmiechu. Grubcio i Dziadek postarali się dla nas o rozrywkę z najwyższej półki. Pierwszy mówił do nas całą czas po rosyjsku z dołączając niemieckie końcówki (typu ich, mich, verpiss dich). Oprócz tego zniknął na dwie godziny na jednym z postojów tłumacząc, że poszedł odwiedzić ciocię. Chyba raczej jej zapasy, bo wrócił z wielkimi pakami jakichś dziwnych owoców. Drugi, Dziadek, miał bujny wąs i nie dawał sobie dmuchać w kaszę, palił mocne bez filtra zapijając Baltiką 9 (piwko co smakuje jak wódeczka). No i przede wszystkim jewo tawarisz byl w Maskwie!
2. Wtedy po raz pierwszy złapała mnie choroba lekkomyślnego turysty, co sanitizer wrzucił na dno plecaka. Na szczęście dzisiejsza medycyna czyni cuda i za przysłowiowe 9.99 wrócili mnie do życia.
3. Jeszcze do niedawna trasa ta była o połowę węższa, używana jedynie do transportów wojskowych (wtedy Khorog ze światem łączyło tylko małe lotnisko). Mijaliśmy porzucone czołgi i pola minowe. A za rzeczką (dziką i wzburzoną) był już Afganistan, można było dojrzeć przycupnięte na zboczach domki czy samotnego wędrowca z osiołkiem... Nęci, nęci.
4. Wytrzęsło nas równo. Wysiadając z auta głowę, łokcie czy kolana miałam na maksa poobijane. Do tego brak snu i do stolicy dotarliśmy totalnie wymęczeni.
Potem dowiedziałam się, że tydzień przed naszym przejazdem osunęły się tam skały i busik, pewnie taki jak i nasz, spadł i rozbił się. Zdecydowanie ta wiadomość nie była mi potrzebna wcześniej, szczególnie, że nasz kierowca nie był zwolennikiem ograniczenia prędkości do 50...

W mieście błyskawicznie dostaliśmy wizę tranzytową do Kirgistanu. Pożegnanie z O., ponieważ następnego dnia leciała już do Polski, a nam trzeba było dotrzeć szybko, szybko, szybko znowu na granicę. Krótki sen i o jakiejś chorej godzinie, koło siódmej, znowu wylądowaliśmy na kolejnym parkingu. I tam pojawił się Sponsi.

22.9.09

Dance, Pamir, dance

"Za 5-6 godzin będziemy w Khorogu" zapewniał taksiarz, "a za 40 kilometrów są gorące źródła, chcecie się wykąpać?". Pewnie, o niczym więcej nie marzyłam...
Z 40 km zrobiło się 200, z sześciu godzin dwadzieścia; przez całą drogę leciał zapętlony Jurij Shatunov, a raz samochód zdechł tak, że po pomoc lecieć musieliśmy do chińskich tirowców. Czy ma to jednak jakiekolwiek znaczenie? Na naszej drodze stanął Eltchibik, którego po wspólnie spędzonych trzech dniach żegnałam ze łzami w oczach.

Zapadał wieczór, przysypialiśmy; nagle stop - zatrzymujemy się przed wielką żelazną bramą. "To Jelaby, sanatorium, pójdę sprawdzić czy działa". Wrota otwierają się i wjeżdzamy na jakąś posesję, jest kompletnie ciemno. W światłach samochodu widać snujących się ludzi. Jestem rozespana i łapię jakieś dziwne schizy. "Bierzcie rzeczy i idziemy do środka", chodźmy więc...
Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo, dostajemy z Olką własną lampę. Czemu nie przyszło mi na myśl, że tam po prostu nie ma elektryczności? Zanurzamy się w ciepłym basenie, cóź za przyjemność... Za moment dołącza do nas grupa roześmianych kobiet, pora na wieczorną toaletę. Potem w Lonely przeczytałam, że to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można zażyć gorącej kąpieli... Zrelaksowani wracamy do auta.
Po (chyba) kilkugodzinnej jeździe zatrzymujemy się w jakimś domu. Znowu w półśnie, kładę się do przygotowanego posłania i zapadam w nicość.

Rano budzi mnie łypiące oko Eltchibika (a trzeba podkreślić fakt, iż jedno oko miał łypiące szczególnie). Gdzie jesteśmy? Zakopuje się pod grubą narzutą i staram się coś wymyśleć. Co chwilę przez nasz pokój przebiega młode dziewczę i miauczący kot, słychać odgłosy rozmów... W końcu wstajemy. No tak, przecież to powinno być oczywiste, woditiel zawiózł nas do swojego rodzinnego domu.
Rozpoznanie terenu - spoko, jestem w jakiejś bajce. Dom leży pod ogromną skałą, w dole szumi rwąca rzeka, wokoło niesamowite góry i ta soczysta zieleń, aż kłuje w oczy. Surma (znajoma E., jedzie z nami od samego Murghabu) woła nas na śniadanie. Siadamy w głównym, przestronnym pomieszczeniu (cechy charakterystyczne: brak okien, światło wpada przez jedyny otwór w dachu). Ściany poobwieszane są dywanami, a my rozkładamy się na drewnianych podestach. Niestety nie brakuje również telewizora, a w telewizorze - głupawego MTV... no cóż, Pamircy to bardzo nowoczesny naród również i na tym polu.

Wcale nie chce nam się wyjeżdżać, ale trzeba też kiedyś trafić do Khorogu. Czas nas goni - za trzy dni kończy nam się tadżycka wiza, a musimy jeszcze załatwić w Dushanbe kirgijską tranzytówkę. Żegnamy się z mamami, tatami, ciociami i ich potomstwem, i za kilka godzin jesteśmy już na miejscu. Po drodze nie odrywam oczu od okna - tak, mówiłam, że wcześniej było pięknie. Jednak na tamte trasie było pięknie nie do opisania, wzruszam się ogromnie i rzewnie od nadmiaru wrażeń estetycznych.

Tym razem miasto przypomina miasto, są bloki, ulice, banki i uniwersytet. Eltchibik wiezie nas na miejscowy targ. Żal, że to nie sobota - wtedy do Khorogu sciągają Afgańcy i urządzają konkurencyjny bazarek. Pamir ma jeszcze kilka innych pomysłów na zwiedzanie... Próbujemy grzecznie podziękować (brak kasy na prywatny sightseeing), wziąć plecaki i iść w siną dal, ale... "Waszym kierowcą byłem do Khorogu, teraz jesteście moimi gośćmi". Love, simply love. Jedziemy więc razem do botanicznego ogrodu, gdzie owoce można zrywać prosto z drzew a prezydent Rahmon buduje sobie daczę, zaczepiając o czaj u Surmy i w końcu lądując na obiadku u żonki (notabene tłumaczki pracującej w Afganistanie, też dla amerykańskiej tv). Atmosfera jest fantastyczna... Spać kładziemy się w altance nad rieczką, opatuleni w ciepłe pierzynki.

Rano nasz mistrz odwozi nas na postój taks i pomaga znaleźć jakiś sensowny transport (jemu skończyło się prawko i nie chce ryzykować jazdy poza GBAO). Po czterech godzinach lądujemy, déjà vu, w kitajskim Tange w doborowym towarzystwie Grubcia i Dziadka. Tylko smutek, że rozstajemy się już z Eltchibikiem...

Kierunek: Dushanbe.


pinhole 1
ze stanu

5.9.09

Pamir Highway

Przy wyjezdzie z Oshu kierowca kupuje na przydroznym straganie kilka dorodnych arbuzow. Zajmuja duzo miejsca w samochodzie, nie wiadomo wlasciwie po co ich az tyle, wszystkiego przeciez nie przejemy. Chlopcy kupuja kilka paczek fajek na lapowki.
Taksiarz wie jednak, ze dla tych ludzi zagubionych gdzies miedzy dwoma gorskimi granicami soczysty arbuz smakuje lepiej niz najmocniejszy nawet papieros.

Droga z kiepskiego asfaltu zamienia sie w jeszcze gorszy szutr. Zaczynaja sie gory, pogoda jest nieciekawa, pada deszcz. Mijamy chinskich robotnikow spowitych gesta mgla- to budowniczy nowej trasy.
To tez poczatek Pamir Highway, autostrady na Dachu Swiata.

Do Sary- Tashu, ostatniej miejscowosci przed tadzycka granica, dotarlismy pod wieczor. Obiad w kiepskiej knajpie - coz, nie mamy wyboru, przez nastepne kilka godzin nie natkniemy sie na ludzkie osiedla. Zamawiamy wiec manty i cieple piwo; lokalsi przy stole obok wala wode ze szklanek. Rozmowa. Zagaja Maks, juz niezle wciety - to dwudziestolatek, od kilku juz lat pracujacy na bazarze w Almatach. Coz za przepasc miedzy tym zagubionym na koncu swiata miejscu i wielkim, kosmopolitycznym miastem... Kirgiz zegna nas wesolo dwoma soczystymi buziakami. Jeep zatapia sie w mroku nocy.

Dzieki dwom arbuzom na kirgijskim przejsciu nie sprawiaja nam wiekszych trudnosci, szlaban podnosi sie i wjezdzamy w dluga strefe neutralna. Zaczyna sie sniezyca, jest zimno, w koncu jestesmy na ponad 4200 m.n.p.m. Po drodze natykamy sie na zakopanych Szkotow z Mongol Rally (przez cala nasza trase co jakis czas spotykalismy obklejone reklamami auta z Angolami czy Hiszpanami za kierownica); na szczescie szybko udaje sie ich wyciagnac. Zmeczenie, szukamy noclegu. Gdzies w oddali migoce niesmiale swiatelko. Taksiarz twierdzi, ze to ostatni dom przed Karakul, oddalonym jakies 3-4 godziny jazdy. Zatrzymujemy sie, jest miejsce dla zblakanych.

Chyba po raz pierwszy uderza mnie tak silne poczucie odmiennosci, oderwania od nowoczesnosci. Brodzac w sniegu ladujemy w innej czasoprzestrzeni. Czysty folklor. W chacie brak elektrycznosci, trzy pokolenia gniezdza sie w niewielkiej izbie. Babcia buja niemowlaka w drewnianej kolysce, trzyletni, zasmarkany Mohammed tuli sie do ojca, a mloda matka patrzy na nas z niesmiala ciekawoscia znad kaflowego pieca. Siedzimy w kregu przy plomieniu lampy naftowej. Srodek podlogi zostaje nakryty chusta; pusta przestrzen staje sie stolem. Dzielimy sie czajem, domowa lepioszka, kefirem i maslem z jaka. Chlone atmosfere; gospodarz opowiada o Snieznym Czlowieku, jest spokojnie, czasem ktos zanuci cos po kirgijsku, ktory brzmi jak ptasi trel. Po posilku gospodarz czyni rytualny gest obmywania twarzy - zakonczenie czaju. Idziemy spac.

Pobudka o swicie; na "stole" ponownie laduje kolacja. Zapychamy zoladki. Maly Mohammed jest gwiazda - oswojony z przyjezdnymi przymila sie do nas albo bawi malym zielonym aparacikiem. Kirgiz prowadzi mnie za dom, gdzie jego zona doi hodowane przez nich jaki. Rozgladam sie wokolo, widok zapiera dech. To uczucie obcowania z czystym pieknem nie opusci mnie az do Murghabu. Znikamy z tej samotnej ludzkiej wysepki i kierujemy sie ku tadzyckiej granicy.

Obawiam sie troche tego przejscia, mamy nieoczekiwany problem z dokumentami. Nasza wize zalatwialismy w Berlinie, jednak jak sie pozniej okazalo nie wbili nam pieczatki z pozwoleniem na GBAO, autonomiczny region Pamiru. Kontrola paszportowa; mlody cwaniaczek wzywa nas do swojego baraku. "Bolszoj problem", przez kwadrans nie wie co z nami zrobic, nie ma nawet sensu mu nic tlumaczyc. Sowiecka mentalnosc jednak zwycieza i za 15 euro problem zostaje rozwiazany. Ciekawe ile kosztuje przemyt heroiny z Afganistanu, w koncu ta granica jej glowny punkt przerzutowy...
Podobna zabawa z mundurowymi bedzie nam potem towarzyszyc przez reszte pamirskich policyjnych postow. Tyle, ze tam stawka jest juz mniej wygorowana - 10 somoni, czyli jakies 7 zeta zalatwia sprawe.

Reszta drogi mija spokojnie, z zachwytem gapimy sie na widoki za oknem. W koncu docieramy do drugiego najwiekszego miasta regionu, chociaz to okreslenie moze byc troche nieadekwatne do naszych europejskich standartow. Wiec - docieramy do wiekszego, niezelektryfikowanego skupiska lepianek, z pustym bazarem i kilkoma kiepsko zaopatrzonymi sklepami (glownie w ryz, ruskie cukierki i obrzydliwe szlugi marki PINE). Szybka decyzja o kontynuowaniu podrozy, Czechokanadyjczyk odpada - chce odpoczac po porannych sensacjach. Przed startem kuszamy jeszcze plov i z nowym kierowca ruszamy na Khorog, stolice regionu.

To tez nasze pierwsze spotkanie z kitajskim minibusem Tange, ktory jeszcze nie raz poobija nasze delikatne, europejskie pupki :)

16.8.09

Kirgiz pass

Trudno mi bedzie uporzadkowac ostatnie trzy tygodnie. To juz nie jezdzenie palcem po mapie, to realne emocje i wrazenia, ktorych nie zamkne pod konkretna data. Intensywne powiekszanie mojej kolekcji wspomnien.

Pozdroz przez stepy Kazachstanu bywala dluga i ciezka. Kiedy w koncu na naszej drodze pojawily sie Almaty, szybko zapalalismy do tego miasta sympatia. Byla stolica przesiaknieta jest europejsko-azjatyckim klimatem, z masa luksusowych samochodow i publicznymi baniami, w ktorych nagie ciala z masochistyczna przyjemnoscia przyjmuja na siebie razy brzozowych witek. Wieczor w polsko-kazachskim towarzystwie zakonczony sie nie tylko wielkim kacem, ale tez nowymi znajomosciami. Zegnamy sie, a marszrutka przewozi nas przez granice kazachskich tenge i kirgijskich somow. Teraz juz nie musimy sobie niczego zalowac.

Nasz pierwszy przystanek to Biszkek, nieduze, acz zywe miasto, z wygnanym pomnikiem Lenina i kolorowymi fontannami. W oczekiwaniu na tadzycka wize Oli robimy sobie krotka wycieczke do malowniczej doliny Al-Arczy. Nareszcie upragniony kontakt z natura. Chroniac sie przed deszczem noc spedzamy w namiocie pod nieczynnym narciarskim wyciagiem. Dopiero nad ranem w pelni mozemy docenic urok kirgijskich gor, roznych zupelnie od naszych polskich Tatr. Zielone zbocza porosniete sa trawa ktora w spokoju skubia sobie koniki,w tle widac kropki jurt, a gdzies zza horyzontu wylaniaja sie zasniezone skalne szczyty.

Chwilowy powrot do miasta - atakujemu uzbecka ambasade, zdaje sie to jednak na wielkie nic. Nie rozumiem polityki tego kraju - zamiast ulatwiac wjazd turystom, jakas znudzona biurwa odslyla nas z kwitkiem ("Mozecie przyjsc za dwa tygodnie, wiecej informacji nie udzielam" i trzasniecie sluchawka). Tak wiec Uzbekistan zostaje na nastepny raz.

Z Biszkeku transportujemy sie nad Issyk-Kol, drugie najwieksze na swiecie jezioro gorskie, a jednoczesnie turystyczne centrum kraju. Marzenie o lokalnym kolorycie peka niczym banka mydlana, w Czolpan-Ata czuje sie jak na wakacjach w Lebie, piwo zagryzajac suszona ryba. Drogie knajpy, przepelniona plaza i halasliwe dykoteki. Zmywamy sie.

Po malych kombinacjach i klotniach z nieslownym taksiarzem trafiamy do Oshu. Miasto znane jest przede wszystkim z Gory Sulejmana, celu muzulmanskich pielgrzymek i niezlego bazaru. Zatrzymujemy sie w backpakerskim hostelu; przezywam zdrowotny kryzys, wiatrak miele gorace powietrze a ja zbijam temperature aspiryna i mokrym recznikiem. Probujemy skolowac transport do Pamiru, na setki taksowek znajdujemy jednego kierowce, ktory po dlugich targach decyduje sie z nami pojechac. Wrzucamy plecaki do jego chinskiego jeepa i razem z poznanym Czechokanadyjczykiem ruszamy w trase.

Nowy rozdzial. Homo viator.

7.8.09

Karagandskoje

Pijemy, pijemy codziennie od chwili przekroczenia kazachskiej granicy. Schlodzone, cieple, na plazy czy na kolejowej stacji. Karagandskoje jasne i ciemne. Karagandskoje w Karagandzie.

Od czasu pociagu relacji Atyrau- Aktau ucze sie cierpliwej wegetacji. 20 godzin w plackartnym to juz jak wycieczka z Warszawy do Radomia, czas mija niepostrzezenie na spaniu i gapieniu sie w okno na nadal bezkresny step. Nasi wspoltowarzysze to dzieci wracajace z wakacyjnego obozu, ciekawe pary podroznych z Wielkiej Brytanii czy Polski, dla nich to i tak zadna roznica. Na pozegnanie machamy.

Do Olki i Macka dolaczamy nad Morzem Kaspijskim. W Aktau nareszcie jest chlodno, pochmurno i pada deszcz. Woda lodowata. Miasto nie robi wrazenia, typowo post-sowiecki kurort z olbrzymimi pomnikami przy reprezentacyjnej promenadzie. W osiedlowym barze przysiada sie do nas, dajmy na to, Jura. Jura, emerytowany bokser, z nutka melancholii wspomina jak to kiedys wpierniczyl Michalczewskiemu i stawia nam pol litra. Wodka rozgrzewa.

W Kazachstanie, jak i chyba w wiekszosci panstw bylego Zwiazku Radzieckiego istnieje bezsensowny obowiazek rejestracji, do 5 dni od przekroczenia granicy. Inaczej sztraf i zakaz wjazdu. Spedzamy wiec slodkie 7 godzin na posterunku policji, wybierajac droge zgodna z litera prawa (na inne "rozwiazania" nie mamy juz kasy). Zmudne wypelnianie ankiet, potem pobieranie odciskow palcow i zdjecia w stylu amerykanskiego kryminalu i to wszystko tylko po to, by dostac jedna glupia pieczatke.

Ostatnia nadkaspijska noc spedzamy w naszym palatku palace. Wieczor obfituje w ciekawe spostrzezenia: 1. fakt, ze wylegujesz sie na plazy wcale nie znaczy, ze nie bedziesz musial ustapic drogi nacierajacemu stadu krow. 2. nietrafnym pomyslem jest wycieczka nad morski brzeg miejskim autobusem, poniewaz dosc latwo jest zakopac sie w piasku. Jeszcze gorszym- wzywanie na pomoc kolegi z pracy. Kiedy rano zwijalismy nasz namiot, panom nadal nie udalo sie ruszyc z miejsca swoich maszyn.

Kolejna zmiana czasoprzestrzeni, ponad poltora tysiaca kilometrow wglab kraju, dwie doby wsluchiwania sie w jednostajny stukot kol na szynach. Jazda co jakis czas przerywana postojami na stacjach posrodku niczego; puste perony w okamgnieniu zamieniajace sie w gwarliwy bazar. Kobiety o zlotych zebach rzadza na swoich mikroskopijnych straganikach, gdzie obok miejscowych przysmakow (bulkowatej samsy i pierozkow zwanych mantami) mozna znalezc podpaski na sztuki czy karty do gry. Wraz z odjazdem pociagu zycie na dworcu zamiera.

Po niekonczacych sie partyjkach w makao docieramy do Astany. Miasto - widmo, zupelnie jak z filmu "Powrot do przyszlosci". Puste ulice i my przechadzajacy sie wsrod futurystycznych drapaczy chmur, ginacy w szerokich parkowych alejach. Twor olsniewajacy i rownoczesnie do bolu sztuczny. Nic dziwnego, ze mimo staran rzadu nie ma wielu chetnych do zaludniania nowej stolicy. My tez zawijamy sie po jednej nocy na taniej kwartirze i wizycie w ambasadzie Kirgistanu.

Karagandskoje w Karagandzie. Od kilku dni koczujemy u Zhandosa z Hospitality Club czekajac na nasze wizy. Oprocz nas mieszka tu rowniez Antoine z Poitiers, ktoremu oprocz gloszenia swej milosci do ekologii i ojczyzny (niespodzianka) udalo sie przepic naszych polskich chlopakow. Czuje sie troche jak w domu, pelen luz, dlugie poranki i dlugie wieczory przy czaju z mlekiem. Eksploracja okolicy jest leniwa; dopiero po wycieczce do pobliskiej Dolinki, centrum dowodzenia niegdysiejszego KarLagu uswiadamiam sobie tragiczne poczatki miasta. Karaganda to przeciez dziecko tego ogromnego gulagu, od podstaw zbudowana przez zeslancow.
Jak co wieczor w gramofonie zacina sie plyta Abby, a ja dopijam juz chlodna herbate. Pora spac, bo przed nami kolejne setki kilometrow.

28.7.09

Obrazki z podrozy

Granica polsko- ukrainska. Atmosfera kryminalnego polswiatka; jako, ze nie ma przejscia pieszego, zabieramy sie z grupa panow co na Ukraine jada sobie "zatankowac". Kazdemu celnikowi trzeba dac kilka hrywien w lape, zeby nie spedzic kolejnych kilku godzin na bezsensownym czekaniu. Przejezdzamy; jak sie potem okazuje, weseli panowie zapominaja o naszych kartach do rejestracji, za co pokutujemy 20 dolarami na nastepnej granicy. Przez caly wieczor staramy sie zlapac jakiegos stopa, ale w koncu ladujemy na stolikach w nocnym barze.

Kijow. Wielkie miasto, pelne zycia, biedy i przepychu. Dojezdzamy tam tirem z boskim Grigorijem, dusza- czlowiekiem. Jak sie okazuje ukrainski jest podobny do polskiego, wiec komunikacja nie jest jakos specjalnie utrudniona. Nasz kierowca jest po studiach, ale robi to, co kocha. Ogladanie rodzinnych albumow i rozmowy o wszystkim. Zebysmy nie mieli klopotu, lamie zakaz, wjezdza do stolicy i wyrzuca nas pod metrem. Dwie noce spimy u Saszy; on caly dzien pracuje, wiec lazimy i zwiedzamy bez miejscowego przewodnika.

Donieck, rosyjskie miasto przygraniczne. Jasza i Ala zagaduja nas i tak trafiamy nad rzeczke, kapiac sie i popijajac Baltike 7. Potem lapiemy stopa z milicyjnego posta, gdzie pracuje znajomy Jaszy. Noc spedzamy w przydroznym motelu, jestem tak wykonczona ze zasypiam tracac swiadomosc. W srodku nocy budze sie w naszym pokoju bez okna, nie wiem gdzie jestem.

Do Wolgogradu dojezdzamy na dwa rzuty. Pierwszy - malzenstwo sportowcow zabiera nas do Morozowska, mamy wstapic do ich domu na czaj - na stole laduje wkustnyj obiad, pijemy piwo i gadamy tyle, na ile pozwala nasz rosyjski. Na droge dostajemu wino i swiety obrazek. Jestem pod wrazeniem ich religijnosci, widac, ze ta sfera jest dla nich wazna. Nastepnie zabiera nas Uzbek z Tadzykistanu, ktory przyjechal do Rosji na rabotu. Dopiero teraz do mnie dochodzi jakim tyglem narodowosciowym jest ten kraj. Spotykamy Czeczenow, Azerow, Zydow...

Astrakhan. Wreszcie prysznic, chociaz za 74 ruble. A mowili, ze w Rosji jest zimno... Gorac niesamowity, a noc na dworcowych lawkach nie nalezala do najbardziej relaksujacych. Dobra. Lecimy na dworzec, bierzemy bus na granice z Kazachstanem, skad chcemy lapac dalej stopa. Ladujemy posrodku stepu; decyzja - kontynuujemy podroz autokarem. Ciagle gonimy Macka i Ole, ktorzy wlasnie ruszyli nad Morze Kaspijskie. Przez 6 godzin podrozy od granicy nie widac zadnego miasta, tylko step.

Za godzinke lapiemy pociag do Aktau nad morzem. Wrazenia z Kazachstanu... Jadac przez pustkowia widzielismy prymitywne lepianki, wioski, kazda z niesamowitym cmentarzem. Atyrau, miasto gazu i ropy (tutaj litr za zlotowke) - widac, ze wielkiej biedy tu sie nie klepie. Zabudowania raczej nowe, blokowiska i promenada nad rzeka w zachodnim stylu. Mozna sie i napic piwka i wykapac. Po nocy na normalnym lozku jestem przeszczesliwa. Zobaczymy jak nam minie podroz plackarta bez otwieranych okien. To chyba bedzie hardkor, bo zar z nieba niesamowity.

15.7.09

un rêve sans titre
je m'envole

8.7.09








Fif Janowska.
wzruszenie i radość.
i nawet aparat zapragnął powtórzyć los kieliszków do wódki.
na szczęście młodej parze, rzecz jasna.

3.7.09

F. zimą

Nie do końca byłam pewna, że tak to się wszystko skończy. Jednak się udało - i po raz kolejny robię skok o 120 stopni, niby mieszczę się w starych ramach, ale ich treść jest już nowa. Radość i nieradość. Nadzieja i bla bla.

16.6.09

Suchedniów

boisko szkolne

promenada nad zalewem

zamknięty zakład fotograficzny

ośrodek sportu i rekreacji

tego dnia nad miasteczkiem urwała się chmura
całe szczęście tatinek wzorowo spełnił rolę
parasolnika

4.6.09



origanizm