5.9.09

Pamir Highway

Przy wyjezdzie z Oshu kierowca kupuje na przydroznym straganie kilka dorodnych arbuzow. Zajmuja duzo miejsca w samochodzie, nie wiadomo wlasciwie po co ich az tyle, wszystkiego przeciez nie przejemy. Chlopcy kupuja kilka paczek fajek na lapowki.
Taksiarz wie jednak, ze dla tych ludzi zagubionych gdzies miedzy dwoma gorskimi granicami soczysty arbuz smakuje lepiej niz najmocniejszy nawet papieros.

Droga z kiepskiego asfaltu zamienia sie w jeszcze gorszy szutr. Zaczynaja sie gory, pogoda jest nieciekawa, pada deszcz. Mijamy chinskich robotnikow spowitych gesta mgla- to budowniczy nowej trasy.
To tez poczatek Pamir Highway, autostrady na Dachu Swiata.

Do Sary- Tashu, ostatniej miejscowosci przed tadzycka granica, dotarlismy pod wieczor. Obiad w kiepskiej knajpie - coz, nie mamy wyboru, przez nastepne kilka godzin nie natkniemy sie na ludzkie osiedla. Zamawiamy wiec manty i cieple piwo; lokalsi przy stole obok wala wode ze szklanek. Rozmowa. Zagaja Maks, juz niezle wciety - to dwudziestolatek, od kilku juz lat pracujacy na bazarze w Almatach. Coz za przepasc miedzy tym zagubionym na koncu swiata miejscu i wielkim, kosmopolitycznym miastem... Kirgiz zegna nas wesolo dwoma soczystymi buziakami. Jeep zatapia sie w mroku nocy.

Dzieki dwom arbuzom na kirgijskim przejsciu nie sprawiaja nam wiekszych trudnosci, szlaban podnosi sie i wjezdzamy w dluga strefe neutralna. Zaczyna sie sniezyca, jest zimno, w koncu jestesmy na ponad 4200 m.n.p.m. Po drodze natykamy sie na zakopanych Szkotow z Mongol Rally (przez cala nasza trase co jakis czas spotykalismy obklejone reklamami auta z Angolami czy Hiszpanami za kierownica); na szczescie szybko udaje sie ich wyciagnac. Zmeczenie, szukamy noclegu. Gdzies w oddali migoce niesmiale swiatelko. Taksiarz twierdzi, ze to ostatni dom przed Karakul, oddalonym jakies 3-4 godziny jazdy. Zatrzymujemy sie, jest miejsce dla zblakanych.

Chyba po raz pierwszy uderza mnie tak silne poczucie odmiennosci, oderwania od nowoczesnosci. Brodzac w sniegu ladujemy w innej czasoprzestrzeni. Czysty folklor. W chacie brak elektrycznosci, trzy pokolenia gniezdza sie w niewielkiej izbie. Babcia buja niemowlaka w drewnianej kolysce, trzyletni, zasmarkany Mohammed tuli sie do ojca, a mloda matka patrzy na nas z niesmiala ciekawoscia znad kaflowego pieca. Siedzimy w kregu przy plomieniu lampy naftowej. Srodek podlogi zostaje nakryty chusta; pusta przestrzen staje sie stolem. Dzielimy sie czajem, domowa lepioszka, kefirem i maslem z jaka. Chlone atmosfere; gospodarz opowiada o Snieznym Czlowieku, jest spokojnie, czasem ktos zanuci cos po kirgijsku, ktory brzmi jak ptasi trel. Po posilku gospodarz czyni rytualny gest obmywania twarzy - zakonczenie czaju. Idziemy spac.

Pobudka o swicie; na "stole" ponownie laduje kolacja. Zapychamy zoladki. Maly Mohammed jest gwiazda - oswojony z przyjezdnymi przymila sie do nas albo bawi malym zielonym aparacikiem. Kirgiz prowadzi mnie za dom, gdzie jego zona doi hodowane przez nich jaki. Rozgladam sie wokolo, widok zapiera dech. To uczucie obcowania z czystym pieknem nie opusci mnie az do Murghabu. Znikamy z tej samotnej ludzkiej wysepki i kierujemy sie ku tadzyckiej granicy.

Obawiam sie troche tego przejscia, mamy nieoczekiwany problem z dokumentami. Nasza wize zalatwialismy w Berlinie, jednak jak sie pozniej okazalo nie wbili nam pieczatki z pozwoleniem na GBAO, autonomiczny region Pamiru. Kontrola paszportowa; mlody cwaniaczek wzywa nas do swojego baraku. "Bolszoj problem", przez kwadrans nie wie co z nami zrobic, nie ma nawet sensu mu nic tlumaczyc. Sowiecka mentalnosc jednak zwycieza i za 15 euro problem zostaje rozwiazany. Ciekawe ile kosztuje przemyt heroiny z Afganistanu, w koncu ta granica jej glowny punkt przerzutowy...
Podobna zabawa z mundurowymi bedzie nam potem towarzyszyc przez reszte pamirskich policyjnych postow. Tyle, ze tam stawka jest juz mniej wygorowana - 10 somoni, czyli jakies 7 zeta zalatwia sprawe.

Reszta drogi mija spokojnie, z zachwytem gapimy sie na widoki za oknem. W koncu docieramy do drugiego najwiekszego miasta regionu, chociaz to okreslenie moze byc troche nieadekwatne do naszych europejskich standartow. Wiec - docieramy do wiekszego, niezelektryfikowanego skupiska lepianek, z pustym bazarem i kilkoma kiepsko zaopatrzonymi sklepami (glownie w ryz, ruskie cukierki i obrzydliwe szlugi marki PINE). Szybka decyzja o kontynuowaniu podrozy, Czechokanadyjczyk odpada - chce odpoczac po porannych sensacjach. Przed startem kuszamy jeszcze plov i z nowym kierowca ruszamy na Khorog, stolice regionu.

To tez nasze pierwsze spotkanie z kitajskim minibusem Tange, ktory jeszcze nie raz poobija nasze delikatne, europejskie pupki :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz