31.10.09


last summer days
dawno / niedawno

21.10.09

To było lata świetlne temu. Przynajmniej tak się czuję, siedząc w domu i patrząc przez okno na kolorowe bloki - klocki.
Trzeba jednak konsekwentnie dotrzeć do samego końca.

Na przykład do Biszkeku, gdzie poznana nad Issyk-Kölem S. po męczącym zwiedzaniu zaprosiła nas na nieprawdopodobną chińską ucztę. Tam spadł nam też z nieba Książe, co nie dziwi, w końcu pracuje w branży. Od dziesięciu lat prowadzi misję w Kazachstanie i z malutkiej parafii na przedmieściach Almaty czuwa nad swymi owieczkami, rozsianymi po ogromnych połaciach stepu. Przygarnął na kilka dni i nas.
Ostatni tydzień w Kazachstanie minął nam na bumelanctwie i uciekaniu przed pierwszymi jesiennymi deszczami. Czekając na pociąg do Kijowa, narastała w nas irytacja całą tą registracyjno- wizową biurokracją. Niespodziewanie jednak kraj Borata opuściliśmy siedząc wygodnie na pokładzie samolotu AirBulgaria...
Lądowanie w Varnie, kilka dni smażenia się na plażach Baltchiku. Powrót do Polski stopem ze starymi znajomymi - przypadkiem trafiliśmy na kierowcę, który wiózł dwa lata temu.

I co. I na razie koniec.

Tęsknie za życiem w drodze, ale dużo do zrobienia tu i teraz. Zobaczymy.

4.10.09


Osobisty zapis podróży po Kazachstanie, Kirgistanie i Tadżykistanie.
full screen polecany// a tutaj zdjęcia w lepszej jakości.

+ elektryzujący dreszczyk wyzwania

1.10.09

Wyścig z czasem

Zostało nam 20 godzin i 300 kilometrów do granicy. Wykonalne... niestety, tylko w teorii.

Pierwszą taksówką nie zajechaliśmy daleko - po trzech kwadransach lajtowej jazdy spod maski jeepa zaczął wydobywać się dym. Zerkam do środka... wszystko poklejone na poxipol. Siadamy w przydrożnej knajpie. Koleś, który od początku jechał z nami kupuje nam shorpę, zupę z baraniny i wraca z M. do Dushanbe w poszukiwaniu kolejnego transportu. Po jakimś czasie podjeżdżają czarną Wołgą, lekko weseli po kilku głębszych. Auto produkcji radzieckiej wzbudza tyle zaufania co wlekące się niemiłosiernie uaziki, ale bierzemy co się trafiło. Droga przez góry - standart - dużo kurzu i przepaście, od widoku których kręci mi się w głowie. Przerwa. Do obiadu Sponsi zamawia 1,5 litra. Trzy butelki robimy w tempie rekordowym. Nie chcę przesadzać, Tadżyk za to sobie nie żałuje - następnego dnia zaczyna się Ramadan. "Jutro już nie będę mógł" stwierdza wychylając kolejny toast.

Zachodzi słońce, a czasu coraz mniej. No i...Wołga zlamalas, zerwany pasek klinowy, koniec złudzeń. Jestem wkurzona, brak wizy to nie przelewki a chłopcy idą dalej w tango (dziwnym trafem znowu rozkraczamy się przy jakiejś przydrożnej knajpie). Kłótnia bez sensu, w końcu i tak siadam i zapijam smutki. Kierowca ogarnia pomoc; F. i M. idą spać, a pijany Sponsi zaczyna swoją tanią gadkę (pol-skie-dziew-czy-ny-naj-pięk-niej-sze-są). Wołga rusza. Koleś nie próżnuje, z przedniego siedzenia chce sobie poużywać, ale zamiast na mnie, trafia na Maciusia. Konsternacja i dziki rechot.

Na granicę docieramy dopiero o 6. nad ranem. Buda, szlaban, kilku celników i błąkająca się krowa. Za spóźnienie chcą po sto dolców od głowy, zapomnijcie, tego nie zapłacimy kartą mastercard. Ni stąd, ni zowąd pojawia się tajemniczy wędrowiec; to Francuz z jakiejś rządowej organizacji. Stara się nam pomóc metodami niekonwencjonalnymi tzn. bez łapówki ("Jak będziecie ich korumpować to nigdy się to nie skończy! Merde!" - cóż za idealizm). Efekt żaden oczywiście. Koczujemy na plecakach i bierzemy pograniczników na cierpliwość. I bosko - za pięciokrotnie niższą sumę przybijają nam pieczęć z wczorajszą datą.

Chwilę później jesteśmy z powrotem na słodkiej kirgijskiej ziemi, gdzie bez stresu przebywać możemy następne 96 godzin... i hop siup do Kazacha.
pinhole 2
ze stanu